Znów ruszyliśmy w dłuższą podróż. Tym razem nasz cel to Włochy, a dokładnie jezioro Garda.
Pierwszy raz wybraliśmy się z dziećmi w tak długą podróż samochodem. Dla jednych to pestka. Mnie przerażała ta wizja bardziej niż kilkunastogodzinny lot. Dodatkowo nie chcieliśmy jechać w nocy, więc wyruszyliśmy nad ranem kierując się w stronę Słowenii. Tam planowaliśmy się zatrzymać na dwie noce.
Wyjechaliśmy z Krakowa koło 3 nad ranem i po kilkunastu godzinach dotarliśmy do Słowenii. Ku mojemu zdziwieniu podróż minęła nam całkiem dobrze. Była to głównie zasługa osobistej niani chłopców- cioci Ewy, która robiła wszystko, żeby zapobiec marudzeniu, zniecierpliwieniu czy wręcz wrzaskom chłopców…
Zatrzymaliśmy się w okolicy jeziora Bohinj. Nocleg przypominał górskie schronisko i chyba taką pełnił funkcje. Obok był nawet wyciąg krzesełkowy.
Słowenia od pierwszego momentu zachwyciła nas. Wszystko sprawia wrażenie uporządkowanego, czystego, brak okropnych bilbordów, które witają nas w Polsce… Na początku jest troche jak w Bieszczadach, tylko potem serpentyny dłuższe i bardziej kręte. Zjeżdżamy z gór i wjeżdżamy w wąskie uliczki małych miasteczek. Jest tak wąsko, że nie byliśmy pewni czy to jest na pewno właściwa droga!
Pierwszego dnia zdążyliśmy pojechać nad jezioro Bohinj. I tu ciekawostka i przestroga dla nieznających obsługi parkometrów w Słowenii. Nie wrzucajcie zbyt wysokich nominałów banknotów do nich… ja wrzuciłam 20 euro i parkometr uznał, że chce parkować do wieczora następnego dnia… a chciałam tylko godzinę … żadnego zapytania, żadnej reszty! To był bardzo drogi parking!
Okolice jeziora były bardzo zatłoczone, choć było juz po 18. Wyczytaliśmy, że woda tego największego jeziora w Słowenii wymienia się w nim trzy razy w roku, jest koloru szmaragdowego i jest dość zimna 🙂 Jako, że robiło się późno, zdążyliśmy tylko zanurzyć w nim stopy, ale i tak było miło.
Następnego dnia pojechaliśmy do Lublany, zatrzymując się po drodze nad jeziorem Bled. Drugie co do wielkości i rownież piękne. Klimat wokół niego jest już inny. Bardziej kurortowy. Droższe hotele, dookoła jeziora deptak. Wszystko byłoby cudownie gdyby nie kryzys jaki nastąpił. Mianowicie słynna już „baka” (malutki motocykl) Miłosza została w zaparkowanym samochodzie, a on wpadł w histerie i przez długi (za długi na moje nerwy) czas ryczał… Tak że podróżowanie z dzieci ma swoje uroki, ale czasem ma się dość. Sytuacje uratowały kamienie! Wrzucanie ich do wody jest nie lada atrakcją!
Po spacerze na jeziorem Bled ruszyliśmy w kierunku Lublany. Urocze miasto. Ma nawet swój własny deszcz 🙂 złapał nas tu rownież ten prawdziwy, a raczej burza… przyniesiona przez naturę, jak rownież przez brak cierpliwości na linii mama – bliźniaki.
Lublana jest urocza, ale nie ma w niej chyba nic takiego specjalnego, czegoś takiego co zostaje na dłużej w głowie. Przyjemne uliczki, kameralne bulwary rzeki, gdzie tłoczą się kawiarnie i zamek, który góruje nad miastem. Być może trzeba tu zostać chwile dłużej, a my nie daliśmy miastu szansy.
Wróciliśmy do naszego noclegu w Alpach Julijskich, a dokładnie w Parku Narodowym Triglav. Malutki plac zabaw obok i piwo uratowały ten dzień. Także przemiła obsługa „hotelu”, która przynosiła tylko nowe zabawki chłopcom. Burza wróciła z podwójną siłą i gradem. Chłopcy nauczyli się nowych słów: „burzy nie ma”. I dopiero jak się upewnili, ze naprawdę burzy nie ma to zasnęli…
Czy klisza ma 36 klatek? Nie widzę dzieci w tych pięknych plenerach.
Oj tam oj tam …