Lankijski chill out

Po 10 dniach jeżdżenia po wyspie z Anthony’m wreszcie dojechaliśmy nad ocean, aby kilka dni relaksować się nic nie robieniem na plaży. Przynajmniej taki był cel. Zaczęliśmy od południa wyspy, a dokładnie od miasteczka Tangalla. Nasz „resort” usytuowany był daleko od centrum, ale nam to nie przeszkadzało. Nie mieliśmy zamiaru odwiedzać miasta. Zatrzymaliśmy się w Mawella Beach Resort. Otoczenie tego resortu było świetne! Właściwie to mieszkaliśmy 10 kroków od plaży, a do dyspozycji mieliśmy jeszcze bardzo przyjemny basen. Resort składa się z kilku domków i nie było tu tłumów. Jednego dnia były zajęte tylko dwa domki. Pokój w środku troszkę nas rozczarował. Był dość malutki na naszą czwórkę i raczej czasy świetności miał za sobą. Mieszkały z nami nieszkodliwe jaszczurki, jednak innych żywych stworzeń nie stwierdziliśmy 🙂

W resorcie była restauracja, ale często nasz kucharz wyjeżdzał i byliśmy zmuszeni szukać innych miejscówek na obiad czy kolację. I tak właśnie trafiliśmy do 100% domowej restauracji! A skierował nas tam TripAdvisor! Wg ocean na nim restauracja była najlepszą w okolicy, a znajdowała się 63m od nas. 63 metry idąc plażą… Dziwne było to, że wcześniej z plaży widzieliśmy tylko kilka krzesełek ulokowanych na plaży pod daszkiem z plandeki… i właśnie to okazało się naszą restauracją. Miła pani zaprosiła nas do środka… musieliśmy przejść przez dziurę w ogrodzeniu i tam stał jeden stolik. Zapytaliśmy czy jest pomidorowa (tak, to się zdarzało na Sri Lance), pani uprzejmie nam odpowiedziała, że może zrobić jak tylko powiemy jak! Stanęło na warzywnej, domowych frytkach i daniach lankijskich. Widzieliśmy jak panie w rozpadającym się domu, który znajdował się zaraz z tyłu obierały warzywa na nasze posiłki. Dzieci i psy bawiły się obok, co jakiś czas z ciekawością przychodząc do nas. Nasi chłopcy też chętnie zaczepiali dzieciaki. I tak po około 45 minutach zjedliśmy jeden z pyszniejszych obiadów na Sri Lance. Pisząc zjedliśmy mam na myśli rownież chłopców, którzy pierwszy raz nie marudzili przy jedzeniu! Także, nie oceniajcie restauracji po jej specyficznym wyglądzie 😉

Przejdźmy do rzeczy, czyli plaży na w Tangalla. Plaże są … zaskakujące, długie, puste i szerokie! O żadnej porze dnia nie spotkacie więcej niż kilka osób. Zawsze jednak będą jakieś psy. Psy niczyje. To jest chyba duży problem na Sri Lance, bo wychudzone, osowiałe psy są widoczne wszędzie. Na plaży po prostu sobie leżą. Nie były groźne, ale na początku ze względu na dzieci martwiły nas trochę. Na plaży przy Mawella beach nie ma za dużo hoteli i to powoduje, że ta plaża jest trochę dzika. Woda w oceanie bardzo ciepła, ale fale duże i zdradliwe. Właściwie stojąc w wodzie po pas czuło się siłę fal i prądów. Z dziećmi więc ograniczaliśmy się do biegania w wodzie po kostki i zabawę: uwaga idzie fala, uciekamy! Żal było wyjeżdżać stamtąd! Nawet mając w perspektywie jeszcze 3 dni na plaży na zachodzie wyspy!

Ciekawą rzeczą są jeszcze laguny. Wybraliśmy się do restauracji nad taką laguną. To taka oaza zieleni. Ciche i hipnotyzujące miejsce. Można wypożyczyć łódkę i wybrać się na wodne safari 🙂  My nie mieliśmy już na to czasu, ale zjedzenie kolacji w tym miejscu, jeszcze gdy  kelnerzy zabawiali dzieci, było cudownym relaksem.

Po drodze na zachód wyspy odwiedziliśmy Galle. Galle to pozostałość po holenderskim forcie. Zupełne zaskoczenie – architektura jest po prostu „europejska” i wszystko jest pod turystów. Jest przyjemnie, są kawiarnie w stylu europejskim, bo umówmy się na Sri Lance nie jest to normą. Wałęsamy się wąskimi uliczkami, jemy obiad i pijemy dobrą kawę. Tak po naszemu, i płacąc bardzo europejsko. W sumie nie ma rozczarowania, bo chyba tak miało być. To trochę taka odskocznia od Sri Lanki, którą zdążyliśmy już zobaczyć. Po kilkunastu dniach na Sri Lance spędzenie kilku godzin w tak innym otoczeniu było nawet przyjemne. Zwiedzając Galle zatrzymaliśmy się na nocleg w okolicach plaży Unuwatuna Beach. Kilkunastominutowy spacer wąską, zatłoczoną uliczką pełną sklepów, restauracji i turystów i lądujemy na plaży w poszukiwaniu kolacji. Pierwsza nasza myśl: jak super, że jesteśmy tu tylko na jedną noc! Na plaży milion stolików, głośna muzyka i ten piasek, jakiś taki brudny… pełno śmieci, niedopałków papierosów i innych niezidentyfikowanych obiektów. Jak już zapadł zmrok, plaże rozświetliły lampiony, na stoliku wylądowało piwo to zrobiło się przyjemnie… Rano ruszyliśmy w kierunku Bentota, i naszego Janus Paradise Resort w Induruwa. 

Resort okazuje się również przyjemny, ma restaurację umieszczoną na samej plaży. Cudownym doświadczeniem jest zjedzenie śniadania na plaży i dokończenie kawy już na leżaczku. Wieczory też nam się udały. Raz nawet zostawiliśmy dzieci z elektroniczną niańką. Właściciel resortu widząc nas pijących drinki w barze wysłał jednego z pracowników pod drzwi naszego pokoju, żeby w razie płaczu dzieci nas zawiadomić! Uratowaliśmy biedaka od koczowania pod drzwiami pokazując nianię 🙂

Plaża również cudowna, dość pusta, mimo już gęstszej zabudowy hotelowej wzdłuż plaży, ale straciła już tą dzikość jaką miała plaża w Tangalle. Ostatniego dnia znaleźliśmy restaurację włoską, gdzie była pyszna pizza i pierożki dla Miłoszka 🙂

Nasz pokój usytuowany był w budynku głównym, który był bezpośrednio w sąsiedztwie drogi i lini kolejowej. Jakie było nasze zaskoczenie w środku nocy, gdy usłyszeliśmy pociąg! Wyrwani ze snu mieliśmy wrażenie, że właście wjeżdża nam do pokoju! W Tangalle budził nas śpiew ptaków, a tu pociąg! Aaa zapomniałabym o nagłym hałasie i strzałach w Tangalle kiedy to małpa rzucała mango w dach resortu, a kucharz usiłował ją wystraszyć (strzelbą na śrut)… rozumiem, że bronił mango…

W Induruwa zakończyła się nasza trzytygodniowa podróż po Sri Lance. Było różnorodnie, męcząco, kolorowo i cudownie! Zostaliśmy pożegnani przez ekipę resortu jakbyśmy byli jakimiś gwiazdami 🙂 Lankijczycy to po prostu uśmiechnięci, ciepli ludzie! Jeśli macie w planach Sri Lankę, nie wahajcie się, warto!

I na koniec nasze selfie z samolotu 🙂

Brak komentarzy

Zostaw komentarz